5.03.2015

#40 The M word czyli minimalizm

Zwiedzając blogi różnorakie i podążając w kierunku końca Internetu trafiłam na pojęcie minimalizmu. Było to kilka dobrych miesięcy temu, kiedy na hasło w tym miesiącu nie kupuję żadnych kosmetyków mój portfel i karty wszelkie śmiały się głośniej ode mnie. Moja kolekcja kosmetyków rozrastała się w coraz większym tempie, ale uważałam dalej, że jest okej, bo przecież nie kupuję "aż tak drogich" produktów. Nigdy nie zliczałam ile konkretnie kasy wydaję na zakupy kosmetyczne, jednak nadeszła ta chwila, kiedy stwierdziłam, że MAM WSZYSTKO. W sensie rzeczy, które chciałam, które są mi potrzebne, których używam. Wszystko, a nawet dużo za dużo.

Dokładnie pół roku temu opuściłam mój ukochany Toruń i przeniosłam się do Gdańska i to właśnie przeprowadzka była swojego rodzaju punktem zwrotnym. Na prawdę stosy nowych cieni, szminek, błyszczyków, róży (mój słaby punkt...) i innych rzeczy zaczęła mnie powoli przerastać... Oczywiście nadal jestem wielką fanką kosmetyków kolorowych, uwielbiam się malować i testować nowe produkty, ale bardzo mocno ograniczyłam moje kosmetyczne wydatki. Doszłam do takiego momentu, że chodząc na zakupy lubię sobie zawsze przejść przez dział drogeryjny czy poszwędać się po Sephorze, ale nie doprowadza mnie to już do takiej ekstazy jak na przykład rok temu.

Nie zaczęłam rozdawać moich kosmetyków, bo nigdy nie miałam produktów, których w ogóle nie używam, ale właśnie skupiłam się na tym żeby używać i cieszyć się z tego co mam. Przez ostatnie pół roku mogę pochwalić się meeega denkami, w postaci wykończenia kilku róży, kredek do oczu czy korektorów. Tak zupełnie trzeźwo patrząc na moje zbiory kosmetyczne, myślę, że w razie nagłej apokalipsy i tak mogłabym przez dobry rok lub dłużej malować się codziennie, a jeszcze starczyłoby na obdzielenie kilku koleżanek.

Tak czy inaczej dobrze jest czasem zwolnić i cieszyć się z tego co mamy, a chyba o to chodzi w idei minimalizmu :).

xoxo


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz